Środki produkcji
Samoróbki
Stocznia Gdańska w czasach swojej świetności była miastem w mieście, w sierpniu 1980 roku zaś – państwem w państwie. Zasady współpracy z głównym odbiorcą statków, Związkiem Radzieckim („My wam płacimy za statki w rublach, a wy wyposażacie je w sprzęt kupowany za dolary”), wymagały od inżynierów i zwykłych stoczniowców ekwilibrystyki nie tylko finansowej, ale także wynalazczej. Brak materiałów i narzędzi nie mógł wpływać na jakość i terminowość dostaw statków dla Wielkiego Brata. W stoczni wyposażonej w skomplikowane, specjalistyczne urządzenia produkowano także, czy raczej robiono, tak banalne przedmioty, jak młotki czy przedłużacze. Te proste narzędzia wykonywano intuicyjnie, z potrzeby chwili. Zadziwiają one swoją prostotą, logiką i użytecznością. Bardziej złożone przybierały postać wniosków racjonalizatorskich, zamieszczanych w postaci rysunków i opisów w branżowym czasopismach. Pewien elektryk ze Stoczni Gdańskiej znany był z udoskonalania narzędzi i procedur. Nie godził się na złe rozwiązania, poprawiał wszystko. W sierpniu 1980 roku poprowadził strajk, który w konsekwencji doprowadził do zmian geopolitycznych w Europie i na świecie.

Przedłużacz. Bakelitowe gniazdka osadzone w metalowej puszce z uchwytem i kablem rozwiązywały problem braku przedłużaczy. Łatwiej było je zrobić, niż przejść nieznośną (podobnie jak dziś) procedurę wydawania z magazynu, tym bardziej że zaopatrzeniowiec nie miał gdzie ich kupić.


Młotek. Przyspawany do śruby płaskownik, na który naciągnięty jest kawałek gumowego węża, stanowi wystarczająco dobry młotek ślusarski. Robiony na miarę, świetnie wyważony, niezniszczalny. Można nim odbić żużel przy spawaniu i wbić gwóźdź.


Kołczan na elektrody. Stoczniowiec spawacz w pełnym ekwipunku przypominał średniowiecznego wojownika. Na głowie miał maskę, do przenoszenia elektrod spawalniczych służyły mu „kołczany” wykonane z blachy. Druciany uchwyt przyspawany na mostku był wytrzymały i wygodny do trzymania w grubych rękawicach. Niekiedy „kołczan” przybierał formę „termosu”, z warstwą izolacyjną w środku i szczelnym zamknięciem chroniącym elektrody przed wilgocią.


Melex stoczniowy. Po terenach stoczni do dzisiaj jeżdżą przerobione meleksy z lat siedemdziesiątych. Nie sposób znaleźć dwóch takich samych maszyn. Produkowano je głównie na rynek amerykański, jako tanie wózki golfowe. W stoczni były przerabiane na sto sposobów: dorabiano im kabiny z drzwiami i bez drzwi, wyposażano w szybę z ręczną wycieraczką, uzbrajano w przyczepy i pługi do odśnieżania. Były niezawodne, a także proste w obsłudze i serwisowaniu.

Zdjęcia i komentarz: Jarosław Szymański